Podczas konsumpcji wina jagodowego własnej produkcji w głowę zachodziliśmy, gdzie i jak spędzić kolejne wakacje. I choć pomysły kłębiły się w głowie, najbardziej zależało nam na rowerowej wyprawie. I najlepiej wśród winnic. Chętni na nowe przygody nie do końca byliśmy zdecydowani, dokąd pojechać. A z uwagi na obecność naszego dziecka (wtedy siedmioletniego) i to, że po raz pierwszy wyprawę rowerową miała zaliczyć o własnych siłach, by uniknąć niepotrzebnego marudzenia, szukaliśmy czegoś łatwiejszego jeśli chodzi o ukształtowanie terenu. Ostatecznie padło na Dolinę Moseli w Niemczech.
Mając ciągle w głowie nasze krótkie wycieczki po tym kraju (mieszkając w Szczecinie często jeździliśmy rowerami po niemieckiej stronie), dobrze wiedzieliśmy, że kraj ten jest poprostu wymarzony dla rowerzystów. Bogata sieć dobrze oznakowanych ścieżek rowerowych aż się prosi, by wolny czas w tym kraju spędzać właśnie na rowerze. Jednocześnie kultura Niemców i liczne pola namiotowe w towarzystwie spokojnych holendrów zapraszają na wakacje właśnie tutaj.
Urokliwa Dolina Moseli przyciąga nie tylko tłumy zapalonych rowerzystów ale i miłośników wina. Możliwa konsumpcja tego boskiego trunku nie jednego motywuje do aktywności na rowerze. Trasa ta świetnie się nadaje dla każdego, i w każdym wieku. Kondycja czy jakieś specjalne przygotowania nie są tutaj absolutnie wymagane. Podczas naszej wyprawy wiele osób mijało nas na elektrycznych rowerach. Jak dla mnie nie ma zupełnej potrzeby wspomagania jazdy w ten sposób, a sam czas przebywania w tej malowniczej okolicy miało by się ochotę przedłużyć z każdym pokonywanym kilometrem. Dlatego im dłużej się jechało, tym satysfakcja była lepsza. I wino smakowało wyśmienicie!
Do Niemiec dojechaliśmy autem i zostawiliśmy je u rodziny w okolicy Bielefeld. Tam wsiedliśmy w pociąg z dwiema przesiadkami do Perl. Podczas dłuższej przesiadki w Kolonii szybko rzuciliśmy okiem na centrum, po czym wsiedliśmy w pociąg i jechaliśmy dalej. Mijając po drodze ciekawe szlaki rowerowe biegnące wzdłóż torów kolejowych nie mogliśmy się doczekać naszej wyprawy. Podróż niemieckimi kolejami jest bardzo łatwa. W każdym pociągu jest wagon dla rowerów, tylko nie zawsze dość miejsca na te rowery było, dlatego czasami wyzwaniem było wcisnąć się pomiędzy innych rowerzystów. Kultura niemieckich konduktorów nie zawsze była na najwyższym poziomie i tłumaczyliśmy sobie to tym, że przedzieranie się między niezliczoną ilością rowerów w przedziałach do tego przeznaczonych wzbudzała w nich niezwykłą frustrację. Stąd też ich kapryśność.
W oczekiwanie na pociąg przed startem całej podróży. Katedra w Kolonii
Naszą stacją docelową było Perl. Krótki pobyt w tej niemieckiej mieścinie graniczącej z Luxemburgiem i Francją kusił nas niezmiernie, żeby przejechać się w odwrotnym kierunku zaplanowanej trasy i zaliczyć przy okazji wizytę w dwóch dodatkowych państwach. Taka sytuacja przyczyniła się do zdecydowanego pogubienia się Alicji w orientacji, w jakim kraju w danej chwili się znajduje. Po przejechaniu zaledwie 20 km i odwiedzeniu dwóch różnych państw, zatrzymaliśmy się na polu namiotowym po niemieckiej stronie w Nenning w widokiem na luxemburskie miasto.
Na granicy z Luxemburgiem.
Nenning – Trewir (46 km)
Po przejechaniu z licznymi przerwami 46 km, dojechaliśmy do kempingu gdzie po rozłożeniu namiotu wyruszyliśmy zwiedzać to historyczne, najstarsze niemieckie miasto. Podczas spaceru przy dość wysokiej temperaturze powietrza zwiedzaliśmy zabytki wpisane na listę UNESCO. W jakimś poradniku znaleźliśmy informację, że w pewnej lodziarni w centrum miasta są najlepsze pistacjowe lody i jako najwięksi fani lodowego szaleństwa znaleźliśmy to miejsce i cierpliwie staliśmy w długiej kolejce na naszą kolej. Jak się okazało, smak lodów naprawdę był wyjątkowy i jak do tej pory lepszych lodów pistacjowych nie jedliśmy. Polecam!
Wizyta w winiarskim zakątku Niemiec wręcz wymaga, żeby degustować lokalne wino. I z takim też nastawieniem tak jechaliśmy. Sceptyczni do jazdy rowerem po alkoholu szukaliśmy jakiejkolwiek informacji na temat, jaka ilość promili jest dozwolona przy jeździe rowerem. 1,7 promila! Wstrząśnięci i szcześliwi jednocześnie odetchneliśmy z ulgą. Takiej ilości to na pewno nie będziemy mieć. Ktoś na jakimś forum się wypowiadał, że pod wpływem takiej ilości alkoholu nie jest się w stanie znaleźć roweru, a już na pewno nie jest się w stanie trafić kluczykiem w zapięcie rowerowe żeby go odpiąć.
Degustacja regionalnego Rieslinga miała miejsce nad samą Moselą w specjalnie wiezionych na tę okazję kieliszkach do wina zabranych z domu.
Trewir – Zummeterhof (53 km)
Kolejnego dnia malownicza trasa rozpieszczała nasze oczy. W sumie to można powiedzieć, że oprócz wzgórz winorośli w towarzystwie krętej rzeki nie było nic więcej. I tak przez kolejne 53 km. Choć dla niektórych trasa wydawać by się mogła nudna, jazda wsród tych terenów dawała nam dużo satysfakcji i aktywnie wypoczywając relaksowaliśmy się maksymalnie. Wszyscy. Jednak ostatni odcinek trasy prowadzący pod górę do pola namiotowego trochę nas zmęczył. Wjazd z przewyższeniem 300 m wyssał ze mnie ostatki sił, za to pole namiotowe zrekompensowało nam trud włożony w dotarcie do niego (adekwatnie do ceny jaką płaciło się za kawałek trawki).
Liczne szlaki rowerowe prowadziły wśród winorośli.

Winorośle.
Zummerterhof – Bernkastel-Kues (35 km)
I znowu relaksowaliśmy się aktywnie wśród winorośli. Dojechaliśmy do Bernkastel-Kues, gdzie mieliśmy ochotę zatrzymać się na dłużej. Tym razem był zamiar spędzenia noclegu w hotelu lub w pensjonacie. Niestety jak się okazało, Niemcy nie są krajem na tyle rozwiniętym, by noclegi móc rezerwować przez internet więc ratunkiem była informacja turystyczna. Miła kobietka w informacji miała w swoim systemie listę hoteli itd, i dzwoniła z jednego do drugiego z zapytaniem o wolne miejsca. W końcu udało jej się wyszukać coś wolnego wylądowaliśmy w Hotelu Germania.
I tutaj również nie obyło się bez degustacji wina w miejscowej Weinkeller. W cenie można było sobie wybrać, które wina ma się ochotę spróbować i ekspedientka opowiadała, co to za rodzaj wina. Z językiem niemieckim od czasu matury mało miałam do czynienia więc spora część wiedzy ulotniła się, jednak z każdym łykiem wina rozumiałam coraz więcej i nawet mogłam prowadzić prostą konwersację.
Bernkastel-Kues
Trekking po wzgórzach.
Piątego dnia mieliśmy przerwę w trasie i zwiedzaliśmy okolicę na rowerze. Trasy wśród winorośli są dopuszczone dla turystów i oczywiście nie bylibyśmy sobą gdybyśmy tego nie wykorzystali. Szczęśliwie też trafiliśmy na festiwal wina organizowany w tym mieście. Relaksowaliśmy się więc przy degustacji lokalnych win, oczywiście nad brzegiem Moseli.
Festiwal wina.
Bernkastel Kues – Merl (62 km)
W oczekiwaniu za załamanie pogody padła decyzja by kolejną noc spędzić na pokoju. Takiej opcji noclegu po drodze było bardzo dużo i apartamentów do wynajęcia nie brakowało, odnosiliśmy jednak wrażenie, że biorąc pod uwagę nasze polskie pochodzenie większość niemieckich emerytów nie miała najmniejszej ochoty na wynajem swoich apartamentów polakom. Do czasu, aż trafiliśmy do pani Schmidt-starszej, bardzo miłej niemki. Pokój dla nas znalazł się od razu i niepozorna pani dysponowała winami z własnej winiarni, i to w cenie 4 euro za butelkę. Bez zbędnych dyskusji zaopatrzylismy się w buteleczkę białego wina spożywanego w pięknych okolicznościach przyrody.
Następnego dnia kręciliśmy się po okolicznych wzgórzach gdzie na jednym z nim dwie starsze panie prowadziły kiosk dla turystów. Podczas konsumupcji małego kieliszka wyśmienitego lokalnego wina tak zaczęło lać, że zaproszono nas do środka żeby uchronić się przed deszczem. Grzecznie podziękowaliśmy i cierpliwie staliśmy na zewnątrz pod małym daszkiem, czekając na polepszenie się pogody. Żeby nie było dziwnie zamówiłam drugią lampkę wina, z tą różnicą, że tym razem kobietka polała mi od serca (nie wiem, może było jej żał nas że musimy wracać do miasta przy takiej pogodzie). Powrót na kwaterę odbył się zdecydowanie chwiejnym krokiem.
Lokalny trekking.
Nie zawsze było lekko. Bardziej wymagająca partia terenu.
Merl – Cochem (40 km)
Dojechaliśmy do kolejnego większego miasta z myślą, żeby zostać w nim na dwie noce. Sądziliśmy, że Ala będzie zmęczona jazdą jednak patrząc na jej zapasy energi i na to, co wyrabiała na placu zabaw, szczerze zwątpiliśmy. To dziecko miało niekończące się pokłady energi!
Zamek w Cochem.
W drodze.
Cochem – Eltz – Cochem (46 km)
Ten dzień zapowiadał się dniem spokojnym i mieliśmy tylko rzucić okiem na zamek w Eltz co ostatecznie spowodowało kolejną wycieczkę rowerową, tyle, że wróciliśmy w to samo miejsce.
Po obejrzeniu zamku wróciliśmy do Cochem gdzie tym razem zaplanowaliśmy obiad w miejscowej restauracji. Bez wątpienia nadszedł czas posmakowania niemieckich specjałów i nic innego nie wchodziło w grę niż konsumpcja przepysznej golonki. Ten przysmak koniecznie trzeba spróbować podczas odwiedzin w Niemczech.
Zamek w Eltz.
Cochem – Koblenz (59 km)
Ostatni etap podróży skończył się w Koblenz, gdzie Mosela wpływa do Renu. Po krótkim zwiedzaniu miasta szczęśliwi zakończyliśmy naszą wyprawę rowerową. Pękaliśmy z dumy, że Ala spokojnie dała radę przejechać całą trasę.
Koblencja.
Koblencja.
Ależ piękne widoki! A jakież miłe, winne wspomaganie!
PolubieniePolubienie
Degustacja wina w tych okolicach jest naprawdę warta polecenia!
PolubieniePolubienie